E-book
20.58
drukowana A5
44.25
Zapiski zwariowanej narzeczonej

Bezpłatny fragment - Zapiski zwariowanej narzeczonej


4.9
Objętość:
227 str.
ISBN:
978-83-8245-746-9
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 44.25

Książkę dedykuję wszystkim nieidealnym kobietom i dziewczynom. Bądźcie sobą! I pamiętajcie, że perfekcja i ideały są nudne!

Patronat medialny

Wstęp

Postacie w książce, czyli kto jest kim.

Prowadzę zapiski dosyć chaotycznie, więc na wstępie przedstawię główne osoby dramatu :)


Ja, czyli Iga Nowicka, dwudziestoośmioletnia okularnica, której wszędzie pełno, o bujnych włosach i nieco zbyt pełnej figurze. W dodatku roztrzepana i roztargniona, a przez to popadająca w mniejsze lub większe kłopoty. Od czterech lat szczęśliwa narzeczona. Na co dzień nauczycielka w podstawówce, która nie cierpi swojej pracy. Za to kocha książki, zwierzęta i seriale na Netflixie. Pewnie ktoś mógłby powiedzieć, że żaden ze mnie oryginał, ale gdyby wiedział o tym, co mi się przytrafia, na co dzień, szybko zmieniłby zdanie… Przez to, że często chodzę z głową w chmurach i jestem obdarzona bujną wyobraźnią, wciąż mam różne szalone pomysły. Jest na szczęście osoba, która potrafi sprowadzić mnie na ziemię, czyli mój narzeczony.


Mój narzeczony Daniel Janiak, trzydziestolatek, wysoki, przystojny, brunet, miłość mojego życia, z którym poznałam się przez aplikację randkową. Co prawda łatwo nie było go znaleźć, ale najważniejsze, że się udało. Mieszkamy razem od roku i chyba coraz bardziej przekonuję się do życia we dwoje, choć wcześniej bardzo sobie chwaliłam życie singielki. Daniel jest grafikiem i całe dnie spędza przy komputerze, dlatego żeby jakoś nie umrzeć z nudów, dużo czasu spędzam z najlepszą kumpelą, Aśką.


Aśka, czyli Joanna Zajączkowska, moja jedyna i najlepsza przyjaciółka, jeszcze z czasów licealnych. Znamy się jak łyse konie i skoczyłybyśmy za sobą w ogień, gdyby było trzeba. Aśka jest w moim wieku, ale stanowi moje przeciwieństwo, zarówno, jeśli chodzi o charakter jak i wygląd. Aśka jest wysoką, szczupłą blondynką. Jest wesoła, roześmiana, taka dusza towarzystwa. Jednak kiedy wymaga tego sytuacja, potrafi być stanowcza, poważna i zasadnicza. Normalnie powiedziałabym, że to taki damski odpowiednik doktora Jekylla i pana Hyde’a. Generalnie przekochana osoba, bez której moje życie z pewnością byłoby nudne i nijakie.


Są jeszcze dwie postacie drugoplanowe, a mianowicie moje zwierzaki. Pies o imieniu Tiger, mieszaniec, który uwielbia aportować i jest bardzo żywy i ciekawy świata. No, może w momentach, gdy nie dopada do chandra — wtedy potrafi przeleżeć cały dzień na kanapie. Jest jeszcze kot o imieniu Futrzak, którego przygarnęliśmy ze schroniska. To on rządzi w domu władzą absolutną. Ma charakterek i doskonale wie, czego chce, i zwykle to dostaje.


To chyba wszyscy bohaterowie. Czasem pojawi się, ktoś nowy, ale o tym dowiecie się już z zapisków.

Zapraszam do swojego świata.

Bawcie się dobrze!

Zgubiłam sok

Pewnie zastanawiacie się, skąd taki tytuł, czemu „zapiski zwariowanej narzeczonej”? A nie na przykład perfekcyjnej narzeczonej albo rozważnej narzeczonej?

To dlatego, że jestem roztrzepana i roztargniona. Często się zamyślam, i to zwykle mnie przytrafiają się takie rzeczy jak wpadnięcie w kałużę, wylanie na siebie kawy, rozdarcie rajstop, zgubienie kluczy, rozerwanie spodni, nie mówiąc już o tym, że ciągle się o coś potykam, przewracam albo na kogoś lub na coś wpadam.

Standard.

Ale to, co przytrafiło mi się dzisiaj, zadziwiłoby nawet największego niedowiarka.

Dzień, jak co dzień, pomyślałby ktoś, kto mnie nie zna. Wstałam rano, czując pragnienie, więc pierwsze kroki skierowałam prosto do kuchni. Otworzyłam lodówkę, zajrzałam do środka i okazało się, że… nie ma soku.

Zgubiłam sok! Dacie wiarę?

Pamiętam, że wstawiałam karton na górną półkę. Nie myślałam, że to możliwe… A jednak mnie się udało.

Stara gropa, myślę, przecież nie jestem wołoduch i całego na raz nie wypiłam.

Ktoś jest równie zdolny? Tak dla jasności, nie zgubiłam tego soku po drodze, tylko w lodówce.

Diabeł nakrył ogonem czy co? Może pomodlę się do świętego Antoniego, podobno to pomaga…

Napiłam się wody z cytryną, a soku nie znalazłam. Jestem pewna, że jeszcze wczoraj wstawiałam go do lodówki.

Krasnoludki?

Przecież nie kot, ani nie pies. One soku nie lubią.

Mój narzeczony także. Nawet nie otwiera lodówki. Dla niego to urządzenie służy do tego, by stać i co najwyżej podpierać ścianę. Pewnie nawet nie wie, czy w środku jest coś więcej niż światło, bo zwykle to ja muszę pamiętać o tym, żeby ją zapełnić…

Ot, proza życia.

Z cyklu: Mój pierwszy raz…

OWOCE MORZA (krewetki)

Ostatnio zrobiłam coś, na co normalnie chyba bym nigdy się nie zdecydowała.

Aśka moja przyjaciółka, namówiła mnie na spróbowanie… krewetek. Wiem, że niektórzy je uwielbiają, inni krzywią się ze wstrętem, więc zawsze byłam ciekawa, ale nie miałam odwagi, by spróbować.

Jednak Aśka, jak to ona, uparła się, że raz kozie śmierć.

— Spróbuj — mówi — najwyżej wyplujesz. Albo najlepiej zamknij oczy, otwórz usta, a ja podam ci jedną. No, dalej, Iga, nie daj się prosić!

No i mnie namówiła. Wybrałam się do supermarketu, nakłoniłam nawet Daniela, by poszedł ze mną. Z trudem odciągnęłam go od komputera, ale udało się. Poszliśmy na większe zakupy i od razu w pierwszej zamrażarce, do której dopadłam z szaleństwem w oczach, ściskając rączkę koszyka, tak, że aż zbielały mi kostki, zobaczyłam różowiutkie coś przypominające małe, białe i tłuste robale, które zerkało na mnie zza szyby. Kusząc…

Mało tego, Daniel nie był lepszy. Chyba nawet bawiło go to, bo doskonale wiedział, jak nie lubię nowości ani nic, co nie jest dobre i sprawdzone.

— Weźmy dwie paczki — powiedział, spojrzał przy tym na mnie jakoś tak z błyskiem w oku. Nie wiedziałam, co mu chodzi po głowie. No bo przecież nie żadne figle migle!

Wyrwałam mu te paczki i rzucając groźne spojrzenie, wrzuciłam krewetki do koszyka.

Wzruszył tylko ramionami i popukał się palcem w czoło. No tak, ma mnie za wariatkę, jak nic. A niech sobie myśli, co chce. Nawet, że zwariowałam…

Po przyjściu do domu od razu dopadłam do laptopa i wygrzebałam w necie przepis, najprostszy z możliwych na przygotowanie tych krewetek.

Ugotowałam je zgodnie z przepisem, wszystko nawet zaczęło mi się podobać, choć Magdą Gessler nie jestem, to jakoś te krewetki zrobiłam.

Aśka mi pomogła, więc byłam pewna, że przyrządziłyśmy je jak trzeba. Mokra i spocona, ze ścierką przewiązaną w pasie, wyłożyłam krewetki na talerze…

Stanęłam przy stole nad parującym talerzem, a Aśka miała podać mi jedną z upieczonych, soczystych, ociekających sokiem z cytryny krewetek…

Ugryzłam, przeżułam, przełknęłam.

Okazało się, że nie były takie złe. Trochę przypominały kurczaka, ale miały taki lekko słodkawy posmak. Zjadłam pół talerza tych krewetek, opychałam się nimi jak, nie ubliżając, wołoduch.

Aśka śmiała się ze mnie, ale co tam.

Danielowi też smakowały, bo jadł aż mu się uszy trzęsły, ale nie powiedział nic. No ale on zawsze był zamknięty w sobie, milczący i zwykle na wszystko odpowiadał monosylabami.

A co do mnie… póki, co żyję, a krewetki wpisałam na listę dań, które są dosyć dobre, ale zachwytu mego nie wywołały.

Tak serio to myślałam, że to będzie jakieś „wow”, ale jak widać moje podniebienie jest plebejskie i nie nawykło do takich pyszności jak owoce morza.

No cóż…

Perfekcyjną panią domu to ja nie będę

Musiałam mieć chyba zaćmienie umysłowe w chwili, gdy się zdecydowałam robić te porządki. Do perfekcyjnych pań domu nie należę, ale brudu nie lubię. Natomiast artystyczny nieład jak najbardziej. Sobotnie sprzątanie zaczęło się całkiem niewinnie i zgoła normalnie. Wygoniłam Daniela do sklepu po niezbędne wiktuały na obiad, sama natomiast postanowiłam zrobić pranie. Było to zajęcie z tych standardowych należących do obowiązków każdej pani domu. Ja sroce spod ogona nie wypadłam, nie chciałam być gorsza.

Niech Daniel wie, że będzie miał świetną żonę, która sprosta wszystkim domowym obowiązkom, myślałam.

Jak nic amok mnie jakiś musiał w tamtym momencie ogarnąć…

Innego wytłumaczenia nie znam.

Daniel wyszedł, ja zaczęłam zbierać rzeczy do prania. A to skarpetki, a to jakaś koszulka, a to ręczniki. I wtedy mój wzrok padł na firanki w salonie. Przyjrzałam im się spod oka i dostrzegłam, że są jakieś takie… szarawe. Fakt, nie pamiętałam, kiedy ostatnio je zmieniałam. Musiały tak wisieć dobre pół roku. Gdzieś z zakamarków pamięci, jak przez mgłę, przypomniałam sobie, że zakupiłam je we wrześniu, po czym od razu zawiesiłam. Teraz był początek lutego…

Najlepsze jest to, że wtedy to Daniel je wieszał, bo karnisz jest dosyć wysoko, a ja ze swoim wzrostem siedzącego psa, musiałabym wspiąć się chyba po drabinie, żebym mogła je dosięgnąć.

Jednak nie chciałam wyjść na ofermę, która nie radzi sobie z prostymi domowymi zajęciami, więc postanowiłam, że sama zdejmę te firanki.

Zrobię to, choćbym miała pęknąć.

— Dobra, Iga. Dasz radę — starałam się dodać sobie otuchy.

Poszłam po stołek, najwyższy, jaki był w domu, po czym postawiłam go pod oknem. Wzięłam głęboki wdech, po czym wtarabaniłam się na stołek i wyciągnęłam ręce, aby dosięgnąć karnisza.

— Kurza stopa gęsią kopana! — wydarło mi się z głębi trzewi.

Czerwona z wysiłku wyciągnęłam się jeszcze bardziej, chcąc odczepić te głupie firanki i w tym samym momencie poczułam, jak coś łaskocze mnie w nos, a konkretnie kurz opadający z moich pięknych, ale wyjątkowo zabrudzonych firanek. Nie udało mi się powstrzymać kichnięcia. Kichnęłam jak stary parowóz, po czym jak długa runęłam na podłogę, pociągając za sobą firanki, które trzymałam w rękach, a razem z nimi karnisz, który wyrwał się ze ściany.

Leżałam bez tchu przysypana firankami, gdy wszedł Daniel. Na mój widok krzyknął i podbiegł, rzucając torby z zakupami na podłogę.

— Iga! Nic ci nie jest? Powiedz coś! — Mówiąc to, pochylił się nade mną.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że jest wyraźnie wystraszony. Biedak naprawdę się zmartwił. Patrzyłam w jego cudne oczy, miał takie długie rzęsy, widziałam usta, które poruszały się, ale nie słyszałam, co mówią, tak zaabsorbowało mnie to, co widzę. Nie myśląc, przyciągnęłam jego twarz do swojej i pocałowałam go, wpijając się w jego usta…

Całowaliście się kiedyś pod zakurzonymi firankami? Jeśli nie, to żałujcie. Nawet nie wiecie, jakie to cudowne zajęcie.

Oczywiście prania już nie dokończyłam, bo Daniel zaabsorbował całą moją uwagę.

I wiecie co? Całowanie jest dużo lepszym zajęciem niż zdejmowanie firanek. I dużo bardziej zajmującym…

Schody do samego piekła

Co drugie piątkowe popołudnie spędzałam u Aśki. Tak było i tym razem. Daniel miał wychodne z kumplami z pracy, a ja zaplanowałam, że zrobimy sobie z Aśką wieczór filmowy z Netflixem.

Zakupiłam niezbędne wiktuały, jakieś owoce, sery, białe wino. Zapakowałam wszystko do auta i pojechałam. Do Aśki bloku było jakieś dwa, może dwa i pół kilometra, ale z racji później pory nie uśmiechało mi się iść na pieszo. Autem byłam w parę minut.

Dojechałam pod blok, wysiadłam, wyjęłam pakunki, zamknęłam auto i ruszyłam do drzwi. Wklepałam kod, bzyknęło, otworzyłam i weszłam.

Aśka mieszkała na czwartym piętrze, więc musiałam wtarabanić się po schodach na samą górę, czując jak pot zaczyna mi ściekać między łopatkami, gdy byłam w połowie drogi. Kondycję miałam kiepską, kilogramy słodkiej nadwagi też mi w tym nie pomagały. Jednak zacisnęłam zęby i wlazłam na ostatnie piętro.

Aśka już czekała przy drzwiach, śmiejąc się ze mnie.

— Daj, wezmę od ciebie te torby. — Mówiąc to, wciąż trzęsła się ze śmiechu.

— Dobrze ci mówić — odburknęłam jej. — Ty jesteś szczupła, a kondycji mógłby ci pozazdrościć niejeden sportowiec…

Razem wyglądałyśmy jak Flip i Flap.

Weszłyśmy do środka, wciąż przekomarzając się, wypakowałyśmy paczki z jedzeniem, i przygotowałyśmy sobie miejsce w salonie. Aśka powystawiała wszystko na ławę, włączyła Netflixa i wybrała film. Obejrzałyśmy „Rebekę”, jedząc przekąski i pijąc wino.

Kiedy film się skończył zorientowałam się, że jest już bardzo późno.

— Muszę wracać. Jest już po dwunastej — westchnęłam, przeciągając się.

— Możesz zostać u mnie, Iga. Rano pojedziesz do domu — zaproponowała Aśka.

— Nie mogę, obiecałam Danielowi… — mrugnęłam do niej — no wiesz… słodkie sam na sam.

Aśka pokiwała głową ze zrozumieniem. Zadzwoniłam, więc po Ubera, nie chciałam kierować autem, gdy byłam lekko wstawiona. Pożegnałyśmy się i wyszłam.

Schodzę tymi schodami i schodzę, i schodzę. Wreszcie dotarłam do wyjścia, pchnęłam drzwi, ale poczułam opór.

„Ki diabeł”, myślę. „Zamknęli czy co?”

Popchnęłam drzwi raz jeszcze, ale bez efektu. Ani drgnęły. Przetarłam oczy i wówczas uświadomiłam sobie, że zamiast na dwór zeszłam na dół do piwnicy.

„Dobrze, że niżej nic nie było, bo bym chyba spotkała samego diabła! Schodziłabym i schodziła, aż dotarłabym do piekła…”

Ta myśl tak mnie rozbawiła, że aż parsknęłam śmiechem. Trzęsąc się ze śmiechu i ocierając oczy od łez, cofnęłam się do wyjścia. Uber czekał na mnie przed blokiem. Wsiadłam i po kilku chwilach byłam już w domu.

Kiedy opowiedziałam później Aśce, o tym, co mi się przytrafiło, ta tylko popatrzyła na mnie ze zgrozą, pomieszaną z niedowierzaniem i kryjąc rozbawienie, powiedziała:

— Ciesz się, że tam nie trafiłaś. W piekle nie ma zimnego piwa!

Czego nie zostawiać w lodówce

Ta moja skłonność do zamyślania się i błądzenia z głową w chmurach doprowadza często do przedziwnych sytuacji, a czasem wręcz komicznych.

Wczoraj po południu, gdy siedziałam sobie na kanapie pijąc kawę i przeglądając gazetę, przyszedł do mnie Daniel i zapytał:

— Iga nie widziałaś moich skarpet? Tych z nadrukiem w bałwanki?

Oczywiście w tym domu tylko ja wiem, gdzie, co się znajduje, chociaż mieszkamy już tutaj od roku. Ale faceci już tak mają…

— Nie, nie przypominam sobie, bym je gdzieś widziała — odpowiedziałam, a głos mi lekko zadrżał. — Ale poszukam — obiecałam solennie, po czym rzuciłam się przeszukiwać mieszkanie.

Normalnie po każdym praniu wieszam wszystko na suszarce, ale tam skarpet nie było. Poszłam do łazienki, myśląc, że może gdzieś spadły przy wyjmowaniu z pralki. Obszukałam, obmacałam wszystkie kąty w łazience, a skarpet nie znalazłam.

Jak kamień w wodę!

Popołudnie spędziłam na szukaniu tych przeklętych skarpet. Przekopałam całe mieszkanie, na próżno. Skarpety jakby wyparowały.

Wieczorem, kiedy zajrzałam do lodówki, żeby wyjąć masło i wędlinę na kolację, na górnej półce zobaczyłam jak leżą sobie w najlepsze… skarpety w bałwanki.

Nie mam pojęcia, jak się tam znalazły. Przecież nie pamiętam, żebym je tam wkładała…

Oczywiście Danielowi za żadne skarby świata postanowiłam się nie przyznawać, gdzie znalazłam jego ulubione skarpety. Pomyślałby, że do reszty zwariowałam.

I pewnie miałby rację.

Zapalniczka

Zabawne sytuacje nie przydarzają się tylko mnie. Sporo z nich spotyka również moich znajomych i rodzinę. Jedna z tych, które zapadły mi w pamięć wydarzyła się w ostatnie lato i dotyczyła zapalniczki.

Zostaliśmy z Danielem zaproszeni do mojej siostry na popołudnie z grillem i kiełbaskami. Moja siostra Agnieszka jest ode mnie starsza o pięć lat i zamężna. Ma też dziecko. A konkretnie sześcioletniego Janka. Siostrzeniec jest bardzo grzeczny, choć i troszkę łobuz. Jest dzieckiem bardzo rezolutnym i nad wyraz wygadanym. Janek zawsze też pomaga, kiedy go o to siostra lub szwagier poproszą.

No i siedzimy sobie na tej działce, gadamy. Agnieszka przyniosła przekąski.

W tym samym momencie Patryk, mój szwagier, zaczął rozpalać grilla i zawołał moją siostrę, żeby przyniosła zapalniczkę, a ona poprosiła o to Janka, by poszedł, bo to parę kroków.

Siostrzeniec zaniósł szwagrowi tą zapalniczkę, stanął, spojrzał poważnie i powiedział:

— Tato, to teraz wiesz, po co mama chciała mieć dzieci. Żeby ci tylko przynosiły zapalniczki.

Mina mojego szwagra bezcenna.

Tak, dzieci są bardzo kochane, ale to jak potrafią nas zaskoczyć i rozbawić, tego nic nie przebije.

Jak obierać ziemniaki

Wspomniałam już na wstępie, że drugą Magdą Gessler to ja nie jestem? No, wspominałam, więc nikt nie powinien się dziwić temu, co ostatnio zrobiłam w roztargnieniu. Jak już wcześniej pisałam, jestem osobą, która dosyć często się zamyśla. Nie wiem, skąd u mnie ta przypadłość, ale mam ją od zawsze i już. Nie potrafię się jej pozbyć ani z nią walczyć.

Bardzo często zamyślam się podczas zwykłych domowych zajęć.

Prosty przykład: ostatnio robiłam obiad. Daniel uwielbia ziemniaki, więc praktycznie do każdego dania je gotuję. Nalałam wody do garnka, wyjęłam torbę z ziemniakami, kosz na odpadki i nóż.

Skrobię sobie te ziemniaki w najlepsze, oczywiście już po kilku chwilach odpłynęłam gdzieś myślami…

Aż tu nagle słyszę okrzyk Daniela:

— Iga! Czyś ty oszalała?

Niedowierzanie w jego głosie sprawia, że budzę się z letargu podskakując ze strachu. Oczywiście nóż wypada mi z ręki na podłogę.

— Co się stało? — pytam go całkiem zdezorientowana.

— To! — pokazuje palcem.

Patrzę i oczom nie wierzę!

Kosz jest pełen oskrobanych ziemniaków, a garnek z wodą pełen obierek. Widząc to wybuchnęłam niepohamowanym śmiechem. Śmiałam się, aż mi łzy leciały po policzkach.

Daniel pokręcił z niedowierzaniem głową, zrobił znak ręką „wariatka” i wyszedł z kuchni.

Tak, to właśnie ja. Iga Nowicka. (Nie) idealna pani domu.

Jak podtrzymać zainteresowanie mężczyzny

Każda kobieta chce wyglądać jak najlepiej dla swojego mężczyzny. Ja również chcę się podobać Danielowi. Zwykle staram się na co dzień dobrze wyglądać. Ładna sukienka, makijaż, zrobione włosy i paznokcie.

Jednak od pewnego czasu, a dokładnie od momentu jak ze sobą zamieszkaliśmy, coraz częściej łapię się na tym, że chodzę po domu nieuczesana, w piżamie albo rozciągniętym dresie. Daniel tego nie komentuje, więc pewnie wszystko jest w porządku.

Jednak kiedy przeczytałam w jednym z czasopism kobiecych, że mężczyzna traci zainteresowanie swoją partnerką, gdy ta o siebie nie dba i że najczęściej płeć brzydką odstraszają nieogolone nogi i tłuste, nieumyte włosy, wpadłam w panikę na myśl, że Daniel mnie porzuci. Musiałam zapobiec katastrofie, więc postanowiłam działać czym prędzej.

Najpierw odwiedziłam pobliską drogerię, później sklep z ciuchami, a na koniec zahaczyłam jeszcze o ulubioną cukiernię. Plan miałam opracowany do perfekcji, więc wszystko miało pójść idealnie. Pełna optymizmu i energii do działania przystąpiłam do misji upiększania.

Przygotowałam pyszną kolację, kazałam Danielowi czekać w salonie, a sama pobiegłam się wyszykować.

Godzinę później wykąpana, pachnąca, z gładkimi nogami, w czerwonej sukience, wysokich szpilkach, pięknym makijażu i olśniewającej fryzurze schodzę na dół do salonu i na przedostatnim schodku … potykam się i padam na podłogę jak długa.

Czar pryska, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię.

Daniel podbiega do mnie, pytając, czy nic mi się nie stało, a ja ryczę jak syrena strażacka, rozmazując przy tym cały makijaż.

Pewnie wyglądałam jak panda, ale nic mnie już nie obchodziło. Mój dobry nastrój prysł. W tamtej chwili uświadomiłam sobie jedno — nigdy nie będę idealna.

Wieczór skończyliśmy na kanapie, w piżamach, z popcornem i serialem na Netflixie. Daniel cały czas starał się mnie pocieszyć, był taki miły i kochany. Naprawdę nie wiem, jak on ze mną wytrzymuje. Chyba naprawdę musi mnie kochać.

Daniel robi zakupy

Czasem tak się zdarza, że gdy jestem wyjątkowo zmęczona po pracy Daniel oferuje, że zrobi zakupy. Najczęściej odmawiam, ponieważ on kompletnie się na tym nie zna. Zwykle bierze coś, czego ja w życiu bym nie kupiła albo kupuje rzeczy nieprzydatne. Zdarzają się jednak momenty, gdy nie mam wyboru i muszę zdać się na niego.

Tak było również dzisiaj. Wysłałam go do sklepu, a sama zajęłam się podwieczorkiem. Minęło pół godziny jego wciąż nie ma. Mija godzina, a Daniel wciąż nie wraca. Dzwonię do niego na komórkę, ale nie odbiera. Niepokoję się coraz bardziej, gdy uświadamiam sobie, że wielu mężczyzn porzuca w ten sposób swoje żony. No wiecie, wychodzą po bułki i już nie wracają.

Jeśli Daniel tak zrobi, to znajdę go i ubiję, myślę sobie mściwie, choć do takich osób nie należę. Zwykle łatwo wybaczam, jestem łagodna i wyrozumiała. Jednak myśl, że narzeczony porzuca mnie w taki sposób, budzi we mnie chęć mordu.

Po upływie godziny i kwadransa słyszę kroki na klatce schodowej. Drzwi się otwierają i wchodzi Daniel. Patrzę na to, co trzyma w ręce i oczom nie wierzę. Reklamówka jest przezroczysta, więc doskonale widzę, co kupił. Dwie paczki fajek i dwie pizze. To są zakupy, jakie mój mężczyzna robił przez ponad godzinę!

— Gdzie byłeś tak długo? — pytam patrząc na niego podejrzliwie.

Daniel wzrusza ramionami, po czym mówi:

— A, wiesz, spotkałem Darka i się zagadaliśmy. Ale nie martw się kochanie, kupiłem, co chciałaś.

Oczy niemal wychodzą mi z orbit, czerwienieję.

— Fajki i pizza? To chciałam?!

On patrzy na zawartość reklamówki i śmiertelnie zaskoczony mówi:

— Cholera, Iga. Wziąłem zakupy Darka. Pewnie on ma nasze…

Po czym nagle oboje wybuchamy śmiechem.

Chyba już wiem, co nas połączyło…

Jak to dobrze wiedzieć, że nie tylko ja jestem nieidealna. Na podwieczorek zjedliśmy pizzę.

I wiecie co?

Była to najlepsza pizza, jaką jadłam.

Czasem warto, by mężczyzna zrobił zakupy. Muszę o tym pamiętać na przyszłość.

Na poprawę nastroju lody

Dzisiaj Daniel zabrał mnie na niedzielny targ. Uwielbiam z nim tam jeździć, ponieważ zawsze z takich wypadów wracam ze stosem wszelakiej maści czytadeł. Od zawsze książki sprawiają, że szybciej bije mi serce, oddech przyspiesza i ogarnia mnie jakiś taki niezrozumiały dla innych amok. Taka przemożna chęć posiadania, palce same wyciągają się by porozkoszować się dotykiem papieru, a wzrok robi się taki jakiś rozmazany i… rozmarzony.

Co miesiąc część swojej wypłaty przeznaczam na książki, do których mam sentyment większy niż do nowych butów. Wolę kupić dziesięć książek niż dwie pary szpilek. Dla niektórych może się to wydawać nieco dziwne, ale dla mnie jest to jak najbardziej naturalne.

Książek w domu mam około pół tysiąca, butów niecałe pięćdziesiąt par. Chyba nie muszę więcej pisać? Każdy, nawet największa ameba umysłowa domyśliłaby się bez trudu, co jest sensem mojego jestestwa…

Oczywiście zaraz po Danielu. Wiadomo — miłość zawsze stawiam na pierwszym miejscu. Jednak zaraz po niej znajdują się książki. Później cała reszta.

Wróćmy jednak do dzisiejszego przedpołudnia. Zwykle będąc na pchlim targu, zaglądam na stoisko z książkami, tym razem było podobnie.

Facet w okularach z sumiastym wąsem, w czapce z daszkiem i koszuli w kratkę, na oko w średnim wieku, siedział na rozkładanym krzesełku, a przed sobą na ziemi miał rozłożone na kocu stosy różnych czytadeł, starych i nowych.

Oczy rozbiegały mi się w te i wewte, nie wiedziałam, gdzie patrzeć, bo tyle cudeniek leżało wprost przed moim nosem.

Pochyliłam się i zaczęłam przeglądać okładki książek, uważnie się im przypatrując.

Daniel niecierpliwił się, sprzedawca zagadywał.

W pewnym momencie zauważyłam, że facet zbaraniał i z dziwnym wyrazem twarzy, jakby chciał stłumić nagły wybuch śmiechu, zerkał to na mnie, to na stos książek.

„O co mu chodzi?” — pomyślałam, nie rozumiejąc jego dziwnego zachowania.

W tym samym momencie Daniel wziął mnie pod ramię i szepnął na ucho:

— Iga, masz plamę na dekolcie…

Natychmiast zerknęłam w rejony swojej klatki piersiowej i co zobaczyłam? Bluzka w okolicy lewej piersi była przemoczona i prześwitywała, wyglądało to tak, że cały cycek wystawał mi na widok publiczny.

A skąd ta plama? Nie zdążyłam do końca wysuszyć włosów, związałam je jedynie w kitkę.

Mokre włosy i cienka bluzka? Nie polecam takiego rozwiązania, a już z pewnością nie na wyjście z domu.

W pośpiechu zakończyłam zakupy i migiem wróciliśmy do auta. Całą drogę miałam popsuty nastrój, dopiero wieczorem trochę humor mi się poprawił, gdy Daniel postawił przede mną pudełko lodów czekoladowych. Nic tak nie poprawia kobiecie samopoczucia jak czekoladowo–waniliowo–truskawkowe lody.

Pechowa walentynka

To miał być idealny wieczór. Romantyczna kolacja ze świecami, smaczne jedzonko, wino, jakaś dobra nutka w tle i… ramiona mojego ukochanego. Ach, żeby choć tak tego dnia nic mi się nie przydarzyło…

Jednak nie, dzień bez wpadki to dzień stracony.

Jak się okazało, to walentynkowy poranek był katastrofą.

„Iga dziś wasza rocznica, poświętujecie sobie z Danielem we dwoje to święto miłości… Będzie sielsko, anielsko…” — myślę.

Cóż. Wyszło jak zawsze.

A zaczęło się całkiem niewinnie. Obudziłam się rano wyjątkowo wyspana, w dobrym nastroju. Przeciągnęłam się leniwie, zerkam na drugą połowę łóżka, ale ta okazuje się być pusta.

„Dziwne”, myślę zaskoczona, bo Daniel rzadko kiedy wstaje wcześniej niż ja. Jest strasznym śpiochem, gdyby mógł spałby do południa.

Zaintrygowana postanawiam sprawdzić, co też mój ukochany wymyślił dla mnie w ten wyjątkowy dzień, więc odrzucam kołdrę, stawiam nogi na podłodze i… przewracam wiaderko z różami. Woda wylewa się na panele, mocząc mi bose stopy.

Piszczę i podskakuję to na jednej, to na drugiej nodze, wołając Daniela.

Narzeczony wbiega do sypialni gotów mnie ratować z rąk nieznanego oprawcy, a gdy widzi, co się stało, parska śmiechem i kręci z niedowierzaniem głową.

— Cała ty — mówi tylko i wraca do kuchni po ścierkę.


Kwadrans później kryzys został zażegnany, a ja siedzę przy stole w kuchni, obserwując, jak Daniel smaży dla mnie omleta. Jest w tym mistrzem. Patrzę na niego rozmarzonym wzrokiem. Jego widok w fartuchu i bokserkach strasznie mnie kręci, mój mężczyzna jest taki seksowny, że aż ślinka cieknie mi na jego widok, postanawiam się do niego przytulić i dać mu gorącego całusa, podnoszę się ze stołka, robię krok w jego stronę i … potykam się o Futrzaka, który miaucząc rozdzierająco ucieka z kuchni.

Dopiero wtedy uświadamiam sobie, że okulary zostawiłam na nocnej szafce…

Zaskoczony Daniel odwraca się z patelnią w dłoni i omlet ląduje na podłodze.

— Wiesz co, zjedzmy kanapki — mówię bezradnie. — Chyba to nie jest mój dzień…

Narzeczony podchodzi i mnie przytula. Pachnie wodą po goleniu i mydłem. Przymykam oczy, jest mi tak błogo, wszystkie smutki odpływają, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

— Kocham cię, Iga. Życie bez ciebie byłoby strasznie nudne i pozbawione barw — szepcze mi do ucha.

Jego wyznanie sprawia, że miękną mi nogi. Patrzę mu w oczy i mówię:

— Kochanie, chyba coś się przypala, bo strasznie śmierdzi… — Marszczę nos. Romantyczny nastrój pryska. Swąd w kuchni jest coraz intensywniejszy.

Daniel wypuszcza mnie gwałtownie z ramion, omal nie przewracając, odwraca się i co widzę… ścierkę, która przypala się na kuchence.

Ukochany szybko wyłącza gaz, gasi pożar, wrzucając nadpaloną ścierkę do zlewu i zalewając ją wodą, po czym otwiera okno, żeby wywietrzało.

Stoję niczym skamieniała, a po chwili zaczynam się śmiać. Śmieję się tak, że aż łzy lecą mi po policzkach.

Narzeczony odwraca się i patrzy na mnie jak na wariatkę, a ja… czuję, jak ogarnia mnie szczęście.

Może i nie jestem idealna, bo ciągle coś mi się przydarza, ale jedno wiem na pewno … to nie byłabym ja. Taka już jestem, a moje życie jest najlepsze, bo to jedyne, jakie mam. I kocham je za to. Nawet gdy przytrafia mi się pech.

A co do romantycznej kolacji… to zjedliśmy ją w restauracji. W domu nie dało się wysiedzieć, trzeba było wietrzyć pół nocy, żeby pozbyć się zapachu spalenizny.

Piękne rzęsy to nie moja bajka

Chyba mnie jakaś klątwa prześladuje albo inny pech, czy coś, bo innego wytłumaczenia na to, co mi się przytrafia, nie znam. Myślałam, że chociaż jeden dzień uda mi się przetrwać bez żadnej wpadki, ale nie.

Złudna nadzieja.

O naiwności! O losie przebrzydły! A kysz! A kysz!

Tupię ze złości, potrząsając włosami i niemal zrzucając okulary z nosa. Poprawiam je niedbałym gestem, po czym padam na kanapę, ciężko dysząc.

A było tak:

Po pracy zadzwoniła do mnie Agnieszka moja siostra zapytać, czy nie zaopiekują się przez parę godzin Jankiem, bo oni muszą z Patrykiem załatwić coś pilnego w urzędzie i nie chcą ciągnąć ze sobą dziecka, po to może potrwać kilka godzin. Zgodziłam się bez wahania, bo uwielbiam siostrzeńca i to z wzajemnością.

Daniel miał pilne zlecenie, więc wyleciał z domu zaraz po śniadaniu i zapowiedział, że wróci późnym wieczorem. Całe popołudnie mogłam więc poświęcić zabawie z Jankiem.

Najpierw wyszliśmy na spacer z Tigerem, który biegał jak szalony po parku, za nim próbował nadążyć mój siostrzeniec. A ja człapałam za nimi, z językiem niemal do pasa, bo kondycji nie miałam za grosz. Zziajana i mokra, niemal doczołgałam się do pobliskiej ławki i klepnęłam na nią. Janek i Tiger niczym naładowani diuraselem wciąż urządzali dzikie harce po alejkach. Zazdrościłam im energii i zapału.

Po pół godzinie i oni poczuli zmęczenie, wróciliśmy więc do domu.

Zrobiłam kolację, zwykłe kanapki z serem, szynką i pomidorem. Zaparzyłam siostrzeńcowi herbaty i postawiłam wszystko na stoliku w salonie.

Włączyłam Jankowi kreskówkę i kazałam jeść, a sama poszłam do łazienki, bo przypomniało mi się, że przed powrotem Daniela miałam przedłużyć sobie rzęsy.

Chciałam mu zrobić niespodziankę, olśnić swoim wyglądem, tak żeby oszalał na mój widok. Jak wiadomo atmosferę w związku trzeba podgrzewać, co jakiś czas, żeby nie dopadła nas rutyna.

Siostrzeniec oglądał grzecznie bajkę, wiec postanowiłam skorzystać i zająć się poprawianiem swojej urody. Od zawsze chciałam mieć długie i piękne rzęsy.

Jednak ciągle odkładałam to marzenie na później.

W ostatni weekend byłyśmy z Aśką w drogerii i przyjaciółka namówiła mnie na kupno sztucznych rzęs, takich naklejanych.

Poszłam do łazienki, biorę pudełko, oglądam te rzęsy, czytam instrukcję, która wydaje mi się dosyć prosta. Ot smarujesz rzęsy i przyklejasz do powieki, przytrzymujesz chwilę, a potem robisz to samo z drugą.

„Nic trudnego”, myślę sobie.

Wyjęłam rzęsy z pudełka, wyciągnęłam pęsetę z kosmetyczki, otworzyłam tubkę z klejem. Trzymając rzęsy w pęsecie, wycisnęłam na nie odrobinę kleju, po czym docisnęłam do powieki, a później to samo zrobiłam z drugą.

Przejrzałam się w lustrze. Efekt był niesamowity. Długie, lekko podkręcone rzęsy diametralnie zmieniły wygląd mojej twarzy, tak, że wyglądałam teraz zalotnie i uwodzicielsko.

Posłałam buziaka swojemu odbiciu w lustrze, po czym zostawiłam cały ambaras i wyszłam z łazienki.

Weszłam do salonu w momencie, gdy Janek skończył oglądać bajkę. Na mój widok zawołał:

— Ciociu, chodź, poczytaj mi książkę. — Zrobił przy tym maślane oczy.

Nie byłam w stanie mu odmówić, westchnęłam tylko, przewróciłam oczami, po czym wzięłam pierwszą lepszą książeczkę z regału i usiadłam na sofie obok siostrzeńca.

Czytałam mu tę bajkę, czytam, aż tu nagle Janek spojrzał na mnie i robiąc dziwną minę, mówi:

— Wiesz, ciociu, chyba masz coś na policzku… — Jego wyraz twarzy sprawił, że poderwałam się jak wystraszona gazela i pobiegłam do łazienki.

Patrzę w lustro i z przerażeniem widzę jak sztuczne rzęsy z prawej powieki odpadły i nieco przekrzywione trzymają się powieki, druga też nie wyglądała lepiej. Wyglądałam groteskowo i ani trochę seksownie.

Westchnęłam, po czym sięgnęłam po klej, jednak niechcący strąciłam go z toaletki i buteleczka wpadła pod szafkę. Schyliłam się, żeby ją sięgnąć i w tym samym momencie potknęłam się o brzeg dywanika i padłam na podłogę jak długa.

Kiedy próbowałam się jakoś pozbierać, wszedł Janek i, widząc moje zabiegi, zapytał poważnym tonem trzydziestolatka:

— Ciociu, czemu przyklejasz sobie rzęsy?

— Żeby ładniej wyglądać — odpowiedziałam, poprawiając okulary.

— A ja myślałem, że chcesz nastraszyć wujka Daniela — powiedział, po czym wyszedł.

Mowę mi odebrało.

To ja tu się męczę, staram, i po co? Żeby się dowiedzieć, że to nie działa?

„Dobrze, że mi to powiedział sześciolatek, niż miałby mi to uświadomić mój własny narzeczony”, myślę, po czym bez odrobiny żalu wyrzucam sztuczne rzęsy do kosza na śmieci.

Nie zadzieraj z kurierem

Rozchorowałam się. Zdarza się najlepszym, jak to mówią, ale co się dziwić, jak pogoda w ciągu kilku ostatnich dni nas nie rozpieszcza. Jak nie pada, to wieje i tak na zmianę.

Jakby tego było mało, połowa mojej klasy się rozchorowała. Garstka uczniów przychodziła na lekcje, aż wreszcie stało się to, co nieuniknione w sezonie grypowym.

Przeziębiłam się i ja. Wstałam rano z gorączką i kaszlem. Zmierzyłam temperaturę. 37,7 kresek.

„Nie jest dobrze”, myślę i wykręcam numer do przychodni. Pani z recepcji informuje mnie, że lekarz przyjmuje od dziewiątej i że mam drugi numerek.

Patrzę na zegarek, jest 7.30, więc do wizyty mam jeszcze sporo czasu.

Kładę się z powrotem do łóżka. Nie wiem, kiedy przysypiam, ale budzę się, gdy na zegarku dochodzi 9.30.

Wyskakuję jak z procy i potykam się o kapcie, niemal wywracając, ale w ostatniej chwili udaje mi się utrzymać równowagę.

Biorę kilka wdechów, uspokajam się i idę do łazienki. Szybko myję zęby, przeczesuję włosy szczotką, po czym wychodzę się ubrać. Po dziesięciu minutach jestem gotowa do wyjścia. Zgarniam z szafki kluczyki do auta, torebkę i wybiegam z mieszkania.

Po kwadransie parkuję przed przychodnią. Kiedy wchodzę do środka i widzę tłum oczekujących, mam ochotę odwrócić się na pięcie uciec, ale powstrzymuję się i dodając sobie otuchy podchodzę do recepcji.

Szybko dowiaduję się, że, owszem, lekarz już przyjmuje, ale jest kilka nagłych przypadków i będę musiała poczekać na swoją kolej.

Nie mam wyboru, ruszam korytarzem pod właściwe drzwi, siadam na jedynym wolnym krześle i zaczynam obserwować otaczających mnie ludzi.

Wtedy dzwoni mój telefon, wyciągam go z torby i odbieram:

— Dzień dobry, kurier z tej strony. Mam przesyłkę. Czy jest pani w domu? — Słyszę męski głos.

— Dzień dobry, nie, w przychodni jestem… — wyjaśniam, marszcząc brwi i myśląc gorączkowo, co zrobić.

— A nie może ktoś odebrać paczki? Mąż? Sąsiadka?

— No tak się składa, że nie… — Wzruszam ramionami. — Może pan później podjedzie? Ja niedługo powinnam być…

„Tak, Iga, kłamać to ty nie umiesz” — myślę.

— Niedługo, czyli za ile? — pyta coraz bardziej zirytowany kurier.

— No jakaś godzinka, może półtorej — uściślam.

— To jakiś żart? Myśli pani, że ja nie mam co robić? Mam jeszcze setkę paczek do rozwiezienia!

Nie wiem, jak długo byśmy prowadzili tą niezwykle zajmującą rozmowę, gdyby się nie rozłączył nie czekając na moją odpowiedź.

„Gbur, gbur i prostak”, myślę.

Wizyta u lekarza zakończyła się przepisaniem leków i tygodniowym zwolnieniem. Okazało się, że to przeziębienie. Po drodze zahaczam o aptekę i zaopatrzona w niezbędne medykamenty wracam do domu.

Wchodzę na klatkę schodową i na drzwiach zauważam kartkę. Odrywam ją, rozkładam, czytam i własnym oczom nie wierzę!

Ten kurier to jakiś wariat!

„Paczka w punkcie przy Kwiatowej. Nikogo nie zastałem w domu. I co mi teraz zrobisz? Nie zadzieraj z kurierem”.

„O to ty taki”, myślę sobie mściwie, choć, jak już wspominałam, jestem raczej łagodną osobą. No chyba, że ktoś mnie wyprowadzi z równowagi, wtedy zmieniam się w istne tsunami, niszczę wszystko, co pojawi się na mojej drodze.

Już chcę wyciągnąć telefon i wygarnąć temu tam pożal się boże kurierowi, gdy do mieszkania wchodzi Daniel z paczką pod pachą.

— Co tam masz? — pytam podejrzliwie, a gorąco uderza mi na twarz.

— A wiesz, co kurier do mnie napisał, że paczkę w punkcie zostawia i żeby ją odebrać, to po pracy skoczyłem do punktu odbioru i …

— Co? To ja tu się męczę z jakimś bubkiem, a ty paczki odbierasz i nic mi nie mówisz?

— Iga, ale o co chodzi? — Daniel patrzy na mnie zdziwiony, jakbym mu powiedziała, że słońce jest zielone.

— A dajcie mi wszyscy święty spokój! — krzyczę ze złości i uciekam do łazienki, gdzie mogę się w spokoju wypłakać.


Kiedy po pół godzinie wychodzę, Daniel czeka na mnie w kuchni z kartką w ręku.

— Co to jest? — Głos ma wyjątkowo spokojny, choć widzę, że prawa powieka mu lekko drży, jakby jakiś tik nerwowy czy coś.

— List miłosny od kuriera, uwierzysz? — Odgryzam się.

— Jeśli to żart, to mało zabawny, Iga. Nie czas na głupie kawały. Co to ma znaczyć?

— Pierwszy raz widzę to na oczy… — Idę w zaparte, choć zupełnie nie wiem, po co to robię.

„To i tak bez sensu”, myślę.

— Zamawiałaś coś? Przecież wiesz, że możesz sobie kupować, co chcesz. Tylko po co te sekrety?

— Zwariowałeś do reszty, Daniel. Przecież to o twoją paczkę chodzi!

— Co?

— Tak! Ten kurier–gbur musiał zostawić paczkę w punkcie, bo ja byłam u lekarza!

— A czemu tu napisane jest „nie zadzieraj z kurierem”. Co mu zrobiłaś?

Kręcę głową i uciekam wzrokiem, robiąc minę niewiniątka.

— A skąd mam wiedzieć? Kochanie, nawet przez myśl by mi nie przeszło robić sobie żarty z kuriera… — mówię przymilnie.

— Jakoś ci nie wierzę, ale skończmy tę rozmowę, póki nie zabrnęła do granic absurdu. — Macha ręką i …śmieje się.

Odwzajemniam uśmiech. Kryzys zażegnany.

— Nie jesteś ciekawa, co jest w tej paczce? — Daniel zerka na mnie spod oka.

— Nie, w ogóle mnie to nie interesuje — kłamię, choć ręce mi drżą.

„Tylko żeby to nie była moja mega droga torebka…” — błagam w myślach.

Daniel bez słowa otwiera paczkę, odwija papier i wyjmuje… zestaw majsterkowicza.

Uff…

Tym razem mi się upiekło.

Bardziej eko, czyli jak?

Jako idealna narzeczona, a już wkrótce żona stawiam sobie za cel różne mniej lub bardziej wymagające zadania. A ostatnio wpadłam na zupełnie nowy pomysł, żeby zacząć żyć bardziej eko, bo to nie tylko modne, ale i z korzyścią dla środowiska.

Zaczęłam więc od przeorganizowania naszego życia codziennego. Daniel, jak tylko usłyszał o moim planie, natychmiast czmychnął do swojego pokoju i się tam zamknął, rzucając tylko, że musi skończyć jakiś pilny projekt.

Zostałam na placu boju z Tigerem i Futrzakiem, które z uwagą obserwowały poczynania swojej pani. Nawet chciały mi pomagać, takie z nich kochane stworzonka.

Jak przeczytałam w jednym artykule bardziej eko to znaczy bardziej zdrowo. Zaczęłam od zastąpienia rzeczy jednorazowego użytku na te wielokrotnego, chociażby torby na zakupy.

Kolejny punkt na mojej liście to segregacja odpadów, ale tym już się zajmuję od czasu przeprowadzki. Szkło, plastik i papier lądują w odpowiednim worku i raz w miesiącu zabiera je śmieciarka.

„Ta część życia eko, też odpada, myślę, trzeba wdrożyć coś jeszcze”.

Została mi kwestia tego, co zakładamy, czyli ubrań. Przeszukanie szafy zajmuje mi całe pół dnia. Część rzeczy nadaje się tylko do śmietnika, ale postanawiam nadać im drugie życie.

W tym celu zamierzałam je przerobić.

Taki los spotkał chociażby kilka koszul, spódnicę, stare jeansy czy skarpetki Daniela.

Zajęta w najlepsze naszym eko–życiem nie zauważyłam, jak z pokoju wyszedł mój narzeczony.

— Iga, co ty robisz? — Wyrwał mnie z zamyślenia jego głos, w którym pobrzmiewało niedowierzanie.

Podnoszę na niego nieco nieobecny wzrok, wzruszam ramionami.

— Ceruję, coś nie tak?

— Niby nic, kochanie — odpowiada. — Ale chyba właśnie przyszyłaś sobie moją skarpetkę do sukienki…

Patrzę na trzymaną w ręku skarpetkę i co się okazuje…, że cerowana skarpetka i moja sukienka tworzą jedną, nierozerwalną całość.

Daniel tylko machnął ręką i wyszedł z salonu.

A ja po jego wyjściu wybucham śmiechem, a potem… decyduję, że jednak życie eko nie jest dla mnie.

Stare skarpetki wylądowały w koszu, razem z moją sukienką. Podczas próby rozdzielenia ich powstała… wielgachna dziura.

Na kolejne cerowanie nie miałam już ochoty. Na szczęście wiedziałam, jak poprawić sobie nastrój. W zamrażalniku czekało na mnie nowe pudełko lodów czekoladowych.

Odchudzanie przez całowanie

Nawet nie wiem, ile razy w swoim życiu byłam na diecie. Odkąd pamiętam, stawiam sobie za cel pozbycie się nadmiaru kilogramów.

Jakich to ja diet nie stosowałam, to tylko ja wiem.

Zaczęło się jeszcze w liceum, kiedy to postanowiłam jeść tylko zielone. Na początku szło mi całkiem nieźle, a to jabłko, a to ogórek, a to sałata. Jednak po miesiącu nie mogłam patrzeć na zieleninę, a kiedy przyśniło mi się, że goni mnie brokuł, stwierdziłam, że mam dość.

I przerzuciłam się na dietę białkową. Ta była super do czasu, kiedy zamiast schudnąć nabrałam masy i zaczynałam przypominać klocek.

Potem zrobiłam ponad roczną przerwę od diet. Na studiach koleżanka wkręciła mnie w dietę pudełkową. Byłam na niej jakieś dwa lata, po czym schudłam kilka kilogramów.

I wtedy poznałam Daniela. Miłość odbiera apetyt, więc przez kilka lat jadłam jak ptaszek, ale od kiedy zamieszkaliśmy razem, znów zaczęły się moje problemy z wagą, ponieważ zaczęłam gotować, a Daniel lubił dobre jedzenie. Wymyślałam cuda wianki, żeby tylko mógł smacznie zjeść, przy czym sama podjadałam, a to zaczęło odbijać się na mojej wadze.

Jak to mówią, dieta obrotowa nie służy chudnięciu.

Jednak znów mnie coś naszło i postanowiłam się za siebie wziąć. Oczywiście zamiast pójść do dietetyka zaczęłam szukać porad w internecie.

W dodatku Aśka opowiedziała mi o rewelacyjnej diecie, podobno działa i już po tygodniu widać pierwsze efekty.

Wypróbuję, myślę, co mi szkodzi?

Jak nic musiałam mieć zaćmienie umysłu, no innego wytłumaczenia nie znam…

Okazało się, że muszę jeść wyłącznie jedzenie ze słoiczków dla niemowląt. Kurczę, niemowlakiem dawno już nie jestem, ale czego to się nie robi, żeby być szczupłą…

Pobiegłam, więc do marketu zakupiłam kilkanaście słoiczków z jedzeniem dla małych dzieci i zaczęłam dietę.


Po dwóch tygodniach jedzenia papki dla niemowląt poczułam się, jakbym sama zaczęła zamieniać się w małego brzdąca.

Daniel z początku tylko patrzył na mnie z pobłażaniem, przyzwyczajony do moich szalonych pomysłów, ale wreszcie nie wytrzymał i mówi:

— Wiesz, co Iga, ja chyba zaproszę moją mamę do nas na trochę. Ona tak świetnie gotuje…

Normalnie jakby we mnie piorun trzasnął.

— Co takiego? Zwariowałeś, a po co mamunia ma przyjeżdżać? Ugotuję ci, co zechcesz…

Kręci głową, stojąc z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Wygląda na nieprzejednanego.

— Ja już wariuję od tych twoich słoiczków, Iga! My nawet dziecka nie mamy, a mam wrażenie, jakbym mieszkał z niemowlakiem. Nie, co ja mówię, z dwójką niemowlaków!

Gdyby wzrok mógł zabijać, Daniel padłby już trupem. Takie mu posłałam spojrzenie.

— To ja się dla ciebie staram, chudnę i po co? — Biorę się pod boki.

Wzdycha ciężko, po czym mówi:

— Ale ty się nie musisz odchudzać. Kocham cię taką, jaka jesteś — podchodzi i mnie przytula.

Oddaję uścisk.

— Serio? — pytam, niedowierzając.

— Serio.

— To co, koniec z dietą?

Kiwam głową, po czym podchodzę do blatu i zgarniam z niego wszystkie słoiki i wyrzucam je do kosza.

— Mam lepszy pomysł na pozbycie się kalorii… — szepcze mi do ucha, po czym odsuwa się i mruga porozumiewawczo.

— Jaki? — mruczę, śmiejąc się.

— Taki — mówi i mnie całuje.

Bez wahania zarzucam mu ramiona na szyję i odwzajemniam pocałunek.

„O tak, taka forma odchudzania bardzo mi się podoba, czemu ja nie pomyślałam o tym wcześniej?”.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o odchudzanie. Ważne to akceptować siebie i to, jak wyglądasz. A reszta? Resztą się nie przejmuj!

Misja „Tort urodzinowy Daniela”

Na urodziny Daniela postanowiłam w tym roku wyłamać się z tradycji i nie zamawiać tortu w cukierni, tylko upiec ciasto sama. Nie wiem, dlaczego wpadłam na taki „genialny” pomysł, ale chyba chciałam udowodnić, że potrafię piec.

Tak naprawdę nie mam ręki do pieczenia i wszystko, co do tej pory zrobiłam, nadawało się jedynie do kosza, nawet Futrzak ani Tiger nie chciały tego zjeść.

Podczas ostatniej próby zostania drugą Nigellą Lawson sernik na zimno mi nie wyszedł. To znaczy wyszedł, ale z formy… gdy ją zdjęłam, ciasto się po prostu rozpłynęło po blacie. Okazało się, że dodałam za ciepłą żelatynę i stąd mój sernik okazał się klapą.

Niezrażona niepowodzeniami cukierniczymi postanowiłam dać sobie i pieczeniu drugą szansę. Ten związek nie mógł tak po prostu się skończyć…

I chyba zrobiłam to na własną zgubę, albo przewrotny los po raz kolejny pokazał mi, kto tu rządzi. Wyszło na to, że nie ja…

Dacie wiarę?

Postanowiłam zrobić najprostszą wersję tortu. Upiec biszkopt i przełożyć go kremem. Zgodnie z przepisem nie było to jakoś szczególnie skomplikowane zadanie. Kupiłam, więc w markecie niezbędne wiktuały i przystąpiłam do misji „Tort urodzinowy dla Daniela”. Nie była to łatwa misja, ale postanowiłam się nie załamywać i stanąć na wysokości zadania.

Zaczęłam od zrobienia biszkoptu. Należało zmieszać jajka, cukier, mąkę i wodę.

„Nic trudnego”, myślę „łącząc w misce składniki i mieszając je. Potem gotową masę wylewa się na blachę i piecze”.

Tak też zrobiłam. Ustawiłam temperaturę, odpowiedni czas i włożyłam ciasto do piekarnika.

W międzyczasie postanowiłam zrobić krem, zwykły waniliowy, nic wymyślnego. Trzeba było wymieszać proszek z gotowym kremem ze śmietanką i cukrem pudrem.

Pierwsze niepowodzenie nastąpiło w chwili, gdy włączyłam mikser i nie zauważyłam, że ustawiony jest na najwyższe obroty.

To, co się wydarzyło przypominało mały kataklizm. Krem był wszędzie, na ścianie, na podłodze, na stole, na blacie. Ale najwięcej na moich włosach i bluzce.

Otarłam twarz, strząsnęłam lepką maź z włosów, i niezrażona niepowodzeniem, kontynuowałam robienie kremu. Nieco mniej go wyszło niż planowałam, ale cóż, nie chciało mi się biec po nowe opakowanie do sklepu. Musiało wystarczyć tyle, co było.

Po pół godzinie ciasto upiekło się. Piknął piekarnik. Uchyliłam drzwiczki… pachniało nieźle.

Wyjęłam swój biszkopt i wiecie, co zobaczyłam? Że wyglądał niesamowicie! Z tego szczęścia aż pisnęłam. Szybko wyłożyłam biszkopt, a gdy tylko zobaczyłam dolną połowę ciasta, miałam ochotę wrzeszczeć, a cały mój dobry nastrój prysł.

Wyszedł galaretowaty zakalec! Jakim cudem?

„Co zrobiłam nie tak”, myślę. „Może chociaż masa będzie dobra…”.

Odwróciłam się i niechcący zahaczyłam łokciem o miskę z kremem i strąciłam ją na podłogę.

Nie miałam już siły na płacz, za to zaczęłam się śmiać jak jakaś wariatka albo histeryczka.

Cała moja praca poszła na marne. Chyba na jakiś czas zrobię sobie przerwę od pieczenia…

Kiedy emocje opadły, poszłam po telefon i wybrałam numer do cukierni, by zamówić tort urodzinowy dla Daniela.

A pieczenie? Chyba na razie sobie je odpuszczę.

Psia przysługa

Po pracy umówiłam się z Aśką na kawę do pobliskiej kafejki, która znajdowała się niedaleko szkoły podstawowej, w której uczyłam.

Tego dnia dzieciaki wyjątkowo dały mi się we znaki, więc taki chillout był mi bardzo potrzebny.

Pierwsza pojawiłam się na miejscu i zajęłam wolny stolik. Aśka napisała mi SMS–a, że chwilę się spóźni.

Zamówiłam cappuccino i wyjęłam z torby najnowszą powieść Harlana Cobena.

Jednak nie udało mi się przeczytać nawet linijki, ponieważ tuż przy wejściu usłyszałam jakieś zamieszanie.

Odwróciłam się w tamtą stronę i zobaczyłam, jak moja przyjaciółka klęczy na podłodze zbierając drobiazgi, które wypadły jej z torebki. Obok niej pod nogami kręcił się jak bączek mały piesek rasy Shih tzu, na co ja zrobiłam oczy jak spodki, a szczęka opadła mi niemal do ziemi.

Aśka była zwolenniczką zwierząt, ale kochała je, jak to się mówi… z daleka. Była pedantką, uwielbiała ład i porządek, a psy i inne zwierzęta wiadomo brudziły, więc za żadne skarby świata nie wzięłaby żadnego, a już tym bardziej takiego, którym trzeba się zajmować 24/7.

Podniosłam się z krzesła i podbiegłam do niej, chcąc jej pomóc, pozbierać rozsypane rzeczy.

Na mój widok uśmiechnęła się nieco kwaśno.

— Nic nie mów — mruknęła, widząc moją pytającą minę. — Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko ogarnę ten bałagan — mówiąc to, podniosła torebkę z ziemi, a pieska wcisnęła sobie pod pachę.

Malec wyglądał tak słodko, aż chciało się go schrupać. Wyciągnęłam rękę, chcąc go pogłaskać, a wtedy usłyszałam ciche warknięcie. Szybko cofnęłam dłoń i odsunęłam się na bezpieczną odległość.

— Skąd masz tego psa? — zapytałam bez ogródek, patrząc z lekką obawą na małego kudłaczka, który teraz wydawał się uosobieniem grzeczności, a wcześniej szczerzył na mnie kły.

Aśka westchnęła przeciągle i usiadła na krześle. Ja zajęłam swoje miejsce przy stoliku, ale wciąż się wpatrywałam w przyjaciółkę jak sroka w gnat.

— Moja mama podrzuciła mi Rokiego, bo musiała wyjechać do sanatorium, a tam nie przyjmują kuracjuszy ze zwierzętami — wyjaśniła. — Najbliższe dwa tygodnie spędzę z tym oto królewiczem. — Pogłaskała pieska, który polizał ją w rękę.

Na mnie zerkał złowrogo, więc udawałam, że nie zwracam na niego uwagi.

Aśka dostrzegła grymas na mojej twarzy i szybko wyjaśniła:

— Pewnie czuje Tigera i dlatego jest taki drażliwy. — Uśmiechnęła się lekko. — Choć jest mały, to drzemie w nim dusza samca alfa. Od szczeniaka przyzwyczajony był do tego, że wszyscy obchodzą się z nim jak z jajkiem. — Przewróciła oczami. — Oczywiście moja mama jest w nim tak zakochana, że rozpieszcza go ponad stan.

— Jak pogodzisz opiekę nad Rokim z pracą? Szefowa chyba nie będzie szczęśliwa, gdy cię z nim zobaczy? — zainteresowałam się, patrząc na nią ze współczuciem.

— Jakoś będę musiała. — Machnęła ręką. — Najwyżej będę go zabierać ze sobą do biura.

Aśka pracowała w agencji PR–owej, gdzie codziennie stykała się z masą ludzi, klientów biznesowych, potencjalnych klientów, a także rzeszą współpracowników, zwłaszcza że była to jedna z największych agencji PR–owych w naszym mieście.

— Jak chcesz, to mogę czasem zabierać go na spacer, jak będę wychodzić z Tigerem — zaproponowałam, i w tej samej chwili poczułam, że robię błąd, ale było już za późno, bo Aśka rozpogodziła się i złapała mnie za rękę, gorączkowo dziękując.

— Iga, z nieba mi spadłaś z tą propozycją. Mam dziś o siedemnastej spotkanie z klientem, nie zajmie mi to więcej niż pół godziny. Później odebrałabym od ciebie Rokiego, co? Dasz radę się nim zaopiekować?

— Jasne, nie ma sprawy. Wiesz, że na mnie zawsze możesz liczyć — zapewniłam, w duchu przeklinając swój brak asertywności.

Nie to, że nie chciałam pomóc Aśce, bo chciałam i to bardzo, ale bałam się, że Roki, który nie pała do mnie sympatią, nie podziela entuzjazmu mojej przyjaciółki.

Nie miałam jednak czasu na dalsze protesty, bo Aśka wcisnęła mi w ramiona psiaka i torbę z jego rzeczami, po czym żegnając się wylewnie opuściła kawiarnię, w takim tempie, aż się za nią kurzyło.

— To, co mały, jesteśmy na siebie skazani? — rzekłam cichym głosem do psiaka, po czym zapłaciłam rachunek i z Rokim pod pachą wyszłam z kafejki.


Kiedy weszłam do mieszkania z psem na rękach i torbą pod pachą, Daniel na mój widok stanął zaskoczony.

— A to co za kudłacz? — zapytał. — Nie mów, że przygarnęłaś kolejne zwierzę? — Spojrzał na mnie badawczo.

Pokręciłam przecząco głową, robiąc minę niewiniątka.

— Nie, no coś ty, Aśka prosiła, żebym się nim zajęła przez jakiś czas, bo ma ważne spotkanie i nie mogła go wziąć — wyjaśniłam, zdejmując buty i wchodząc do kuchni.

— A ona skąd ma psa? Przecież ona nie znosi zwierząt. — Daniel drążył temat.

— To pies jej matki — wyjaśniłam. — Gdzie Tiger i Futrzak? Myślisz, że się polubią z Rokim? — zainteresowałam się.

— Nie wiem, ciężko powiedzieć. — Daniel wzruszył ramionami. — Śpią w sypialni, dopiero, co dałem im podwieczorek. — Mówiąc to, napił się herbaty z kubka. — Jesteś głodna? Jeśli tak, to zostało jeszcze trochę zapiekani, mogę ci odgrzać? — zaproponował.

— Nie jestem głodna — odparłam, po czym posadziłam Rokiego na podłodze. — Napiję się kawy, a potem może zabiorę psy na spacer…

— Ok, baw się dobrze, ja lecę dokończyć projekt dla klienta. — Narzeczony pocałował mnie w skroń, po czym poszedł do siebie.

Minął kwadrans, w tym czasie zaparzyłam kawę, pijąc relaksowałam się, gdy nagle uświadomiłam sobie, że nigdzie nie widać Rokiego.

Wcześniej posadziłam go na sofie, gdzie zawinął się w kulkę i zasnął, a teraz go tam nie było.

Z bijącym sercem odstawiłam filiżankę na blat kuchenny, po czym uważnie obeszłam kąty, najpierw w kuchni, potem w salonie, ale małego kudłacza nigdzie nie było.

W sypiali spały słodko moje zwierzaki, zajrzałam pod łóżko, pusto. Myślę może schował się pod szafę, zaglądam tam, ale też nic. Obeszłam całe mieszkanie, aż wreszcie znalazłam Rokiego.

Nigdy nie uwierzycie, gdzie ten mały złośliwiec się schował?

W mojej torbie na zakupy, w dodatku nasikał w moje pantofle. Fuj!

Na szczęście pół godziny później Aśka zabrała Rokiego, dziękując mi wylewnie, a ja odetchnęłam z ulgą.

Jutro ma podrzucić mi psiaka po południu. Na samą myśl o tym zazgrzytałam zębami, ale postanowiłam nie dać się i jakoś przetrwać.

W końcu czego się nie robi dla przyjaciół, prawda?

Zioła dobre na wszystko?

Moja obsesja na punkcie szczupłej sylwetki ponownie dała o sobie znać kilka dni temu. Przez jakiś czas był spokój. Pogodziłam się z rzeczywistością i z tym, że mam figurę, która nie wpasowuje się we współczesne kanony urody, a moim wymiarom daleko do ideału.

Ostatnio jednak patrząc to w lustro, to w kalendarz, zaczęłam nabierać wątpliwości, czy aby dobrze zrobiłam, odpuszczając tak szybko.

Przeglądając internetowe fora i strony poświęcone sylwetce, wpadłam na artykuł, który przekonywał, że zioła i to, co pochodzi z natury, jest najlepsze na utrzymanie szczupłej sylwetki i wpływa zbawiennie na przemianę materii.

Klikając w załączony do artykułu link, znalazłam świetną ponoć i skuteczną herbatkę ziołową, która działała cuda.

Nie dość, że wpływała na cerę, to jeszcze przyspieszała metabolizm i zapewniała szczupłą sylwetkę bez wyrzeczeń.

Trzeba było tylko codziennie pić napar, który należało zalewać wrzącą wodą i trzymać po przykryciem pół godziny. Gdy napar wystygnie, przecedzić przez sitko i wypić powoli, małymi łykami. Podobno pierwsze efekty widać już po dwóch tygodniach.

„Co mi szkodzi spróbować”, pomyślałam, i szybko zamówiłam trzy opakowania herbatki ziołowej.

Po dwóch dniach odebrałam przesyłkę. Trzy paczuszki w tekturowym opakowaniu. Zioła miały przyjemny zapach i wyglądały bardzo apetycznie, dlatego szybko zrobiłam napar, zgodnie z przepisem, wypiłam go po wystudzeniu. Herbatka miała nieco gorzkawy smak, ale poza tym była nawet smaczna.

Po upływie dwóch tygodni zaczęłam zauważać pierwsze efekty mojej ziołowej herbatki, jednak nie były one takie, jakich oczekiwałam.

Waga niestety stanęła w miejscu, nie schudłam ani grama, ale i nie przytyłam.

Jednak coś innego mnie zaniepokoiło. Po ziołach zaczęły na potęgę rosnąć mi włosy! I wcale nie na głowie. Tylko na rękach, na nogach i innych częściach ciała, normalnie czułam się jak jakiś włochaty stwór.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.58
drukowana A5
za 44.25